Kaszel nie daje mi spokoju. Już trzeci tydzień rzężę jak silnik malucha mojego dziadka. Jemu nie ma się co dziwić, fiat 126p, ma przeszło 40 lat, a ja? Na liczniku jeszcze trójki z przodu nie mam. Ta praca mnie w końcu wykończy. Ciekawe na ile opiewa moje ubezpieczenie w razie śmierci w trasie. W ogóle mam takie? Bycie komornikiem to nie takie lekkie zajęcie.
Jak pracowałem w mieście, w klimatyzowanym biurze nie musiałem w sumie wiele się napracować. Tu podjechać, tam zamienić kilka zdań, wysłać kilka maili. Ludzie, chociaż mieli długi to byli kulturalni i wszystko można było z nimi załatwić. Przejechałem się na zbytniej wierze w ludzką uczciwość i wylądowałem tutaj. W lasach iglastych, szukając jakiejś babci, która zalega z opłatą za kawałek działki rolnej.
Na domiar złego jeszcze pada, a droga jest nie przejezdna. Otwieram bagażnik mojego audi i wyciągam zielone gumiaki. Dobry komornik to przygotowany komornik. Swoją drogą pracując na peryferiach wielkiego miasta nauczyłem się, że warto mieć w bagażniku coś więcej niż koło zapasowe. Parasol w dłoń i po kolejnym ataku kaszlu kieruję swoje kroki ku jodłom. Ponoć przebywając pod nimi człowiek odzyskuje zdrowie, miło by było gdyby ta mądrość ludowa okazała się prawdą .
Droga przypominała wąski strumyk górski z tymże nie były to góry i więcej było więcej błota niż wody. Gdzieniegdzie leżały szyszki w kształcie cygara otoczone ciemnozielonymi błyszczącymi igłami. Buty zapadały się głęboko, przez co marsz stawał się, co krok bardziej meczący. Nagły atak rwącego i kłującego w piersiach kaszlu spowodował, że musiałem się na chwilę zatrzymać, pochylić i wypluć plwociny. To chyba zapalenie oskrzeli. No cóż w domu będę musiał przyjąć kolejną dawkę rozgrzewającego leku.
Deszcze na chwilę ustał, ale to była cisza przed przysłowiową burzą. Ścieżka kluczyła pomiędzy rozległymi drzewami i według mapy, którą podarował mi wójt, chatka leśnej Baby, bo tak ją tutejsi nazywają, miała jakiś kilometr w głąb lasu. Szedłem dobre 20 minut i nie widziałem nawet zarysu czegoś co mogłoby być domkiem czy szałasem pośrodku polany.
Nagle powiał silniejszy wiart. Z góry posypała się kaskada połyskujących igieł, których część wpadła mi na kołnierz. Napierająca wichura wygięła parasol, który nie wytrzymał naporu łamiąc się jak sucha gałązka. Nie ładnie jest śmiecić w lesie, ale rzucenie nim w zwalony pień przyniosło mi lekką satysfakcję. Jak to mówią – im głębiej w las tym ciemniej. Powiem jeszcze, że jest zimniej i bardziej mokro.
Zrobiłem w tył zwrot i postanowiłem wrócić do samochodu. Spróbuję innym razem, a wcześniej uważniej pooglądam prognozy pogody. Wydawało mi się, że idę dobrą ścieżką, ale nie przypominam sobie, żebym musiał wybierać między lewą a prawą drogą. Widocznie idąc w głąb, nawet nie zwróciłem uwagi, że wychodzę z jednej z odnóg tej leśnej dróżki.
***
Robi mi się coraz zimniej, do tego stopnia, iż nie mogę powstrzymać już drgania mięśni. Ostatnie próby organizmu do wskrzeszenia odrobiny ciepła. Kaszel prawie pozbawia mnie oddechu. Robi się ciemniej, deszcze nie ustępuje, a technologia jak zawsze w takich sytuacjach zawodzi. Telefon nie może złapać zasięgu. Muszę iść dalej.
***
Błąkając się już dobre trzy godziny wszedłem na rozległą polanę. Pomyślałem przez chwilę, że chyba dopadły mnie halucynacje spowodowane gorączką, ale po środku łąki naprawdę rosło rozległe drzewo iglaste, pod którym jak prezent stała mała chatka. Gdyby nie dym z komina uległbym złudzeniu, że myślami odpływam w czasy dzieciństwa, gdy rodzice w Wigilię kładli pod ozdobionym drzewkiem piernikowym domek.
Potykając się o wysokie trawy szedłem ku ciepłu światła bijącego z okienka chaty. Zmoczony do suchej nitki garnitur krępował ruchy, a gumiaki pełne wody nieznośnie ciążyły i chlupały przy każdym kroku. Obłocony, dygocący i blady jak sama śmierć zapukałem do drzwi. Otworzyła mi sympatycznie wyglądająca babina, która siłą o jaką bym ją nie podejrzewał wciągnęła mnie do środka.
– O Jezusmaryja i wszyscy święci! Jak pan, w taką pogodę na spacer się wybrał?! Cały pan mokry! A blady jak sama śmierć! Gdybym była nie pewna swojego zdrowia do bym się zlękła. Dawaj pan te mokre ciuchy, pod koc i siadać przy kominku. Powiedziała z szybkością karabinu maszynowego, bez brania wdechu.
Nie dyskutowałem z nią, nie miałem na to sił, a perspektywa suchego, ciepłego fotelu bardzo kusiła. Niby byłem w pracy, ale dziś chyba szybciej skończę zmianę. Zostałem tylko w bokserkach, dostałem stary, ale gruby koc i otulony zacząłem rzęzić przy kominku.
-Ojojoj! Pan mi tu zaraz zejdzie na jakie choróbsko czy inne diabelstwo. Zaraz zaparzę świeżych ziółek i przyniosę lekarstwo na pana dolegliwość. Rześkim krokiem skierowała się do kuchenki, o dziwo, gazowej, a nie opalanej drewnem. Widocznie nie taka z niej leśna Baba. Kominek płoną ciepłym blaskiem. Nastawiła garnek z wodą i szybko podeszła do szafeczki z przeszklonymi, ciemnymi drzwiczkami. Otworzyła ją, a na jej półeczkach leżały różnej wielkości flakoniki, o wszystkich kolorach tęczy. Ułożone jednak były na pozór dość chaotycznie, bez widocznego na pierwszy rzut oka wzoru.
Przyglądała im się przez chwilę po czym złapała jedną i gwałtownym ruchem odwróciła się do mnie. –To niech pan wypije. Syrop z jodły pospolitej, Abies alba. Symbol długowieczności, cierpliwości i powagi życia. Żydzi uważali jodły za święte, wręcz boskie drzewa. Dla mnie są one dobrym surowcem leczniczym. Na pańskie chore oskrzela powinny pomóc. A przynajmniej pomogą w leczeniu. Nachyliła się nade mną wręczając mi zieloną buteleczkę. – Do dnia złociutki, do dna!
Nie wiem kiedy usnąłem, ale było już rano, a ja zdecydowanie czułem się już lepiej. Czy to od ziółek czy jodłowego syropu spało mi się naprawdę dobrze. Garnitur wisiał na konopianym sznurze nad kominkiem. Babina krzątała się przy kuchni, spostrzegła, że już nie śpię.
– Ładnie pana sen zmorzył, ale nie dziwota, skoro był pan mokry i przemarznięty. Jej twarz lekko pulchna, okraszona zmarszczkami bynajmniej nie powstałymi od nadąsanej miny wyrażała ciepło i spokój.
– Nic pan nie mówi, gardło w porządku, bo kaszlał pan jak gruźlik, a wiem co mówię, bom kilku gruźlików w sowim życiu leczyła. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Wszystko w porządku, bardzo dziękuje za pomoc i gościnę. Miałem naprawdę dużo szczęścia, że jakimś cudem trafiłem na tą polanę i znalazłem pani chatkę. I nie jestem żadnym „panem”, może mi pani mówić przez „ty”. Jan Skiba jestem – wydukałem z siebie.
– Miło mi Janku. Mnie zwą leśną Babą, ale możesz do mnie mówić po prostu babciu. Za chwilę naleję ci ciepłej zupki, złociutki. – Dziękuje za wszystko. Odwróciła się do garnka i drewnianą łyżką przemieszała zawartość. Ech. Kto by pomyślał, że tutaj na odludzi odzyskam wiarę w ludzi. Zupa była pyszna.
A dług ściągnąłeś? :)
Heh, ktoś to przeczytał? :-) Z tego wszystkiego o pracy się zapomina ;-)
Ciekawy pomysł na promocję jodły;) A przepis na ten syrop podrzucisz?:)
Czasami mam potrzebę napisania czegoś zupełnie innego :-) Dobry pomysł z tym syropem, ale gdzie ja młodą jodłę znajdę? :D